Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/161

Ta strona została przepisana.

ludzki gomon i gęsi po chlewach gęgają, studnie skrzypią, po chatach się świeci, dym czuć i chleb świeży. Zradniałem jakby dziesięć lat kto z pleców zdjął. Wchodzę do izby, witają radzi i dzieci i wnuki malutkie. A na stole bochny leżą, tylko co synowa z pieca wyjęła, jeszcze ciepłe, pachnące, wielkie bochny na klonowych liściach. Zrzuciłem w sieni turmą cuchnące łachy, zasiadłem do wieczerzy i to był taki znowu pamiętny chleb, panie, na cudo smaczny!
— A dlaczegóż nie gospodarujesz na swojem teraz?
— Bo już ja swoje odrobił, panie. Czterdzieści lat zagonów swoich pilnował, ziemię i dobytek szanował, dzieci pohodował, co sam umiał, ich nauczył, podzielił, słabszym sam dopomógł, silniejszym nie dał mniejszych skrzywdzić, odsłużył w gminie setnikiem i starostą, jedną córkę, co była, zamąż oddał. Wszystko sprawił, co matka, umierając, przykazała spełnić. Podumałem: mocy jeszcze trochę ostało, można popanować. Ze dworu przysłali: może kto tu za stróża się zgodzi? Młodzi niechętliwi byli, prawią, że nudno, a mnie chęć wzięła.
Lubo tu latem, cicheńko, tajnie, spokojnie. Panowanie istne, wola i dola. I dumka się plecie i moc się nie rwie. Wspomina człowiek lata, wspomina troski, roboty, wspomina ojców i sąsiadów i dzieci i sprawy różne i uciechę ma, że tyle tego odrobił i wybiedował. I bez kłopotu sobie na koniec żyje, nikomu miejsca nie zawala, a jeszcze zimą, jak do swoich zajrzy, to grosz ma tknąć — najpotrzebniejszemu. Bogu niech będzie chwała! Na wiek ja swój nie narzekam i nie obejrzał się, jak żywot zbył.
Gość wstał, wyprostował się, przeciągnął. Spojrzał po sobie i skrzywił się.
— Do czegom ja podobny — mruknął.
— Ja pana prosił, by te odzienie zrzucił. Mam przecież bieliznę czystą, a te szmaty trza uprać.