Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/168

Ta strona została przepisana.

wane gościńca jeszcze dodał. To też po nim dotąd drzewa dzikiego i sadów pełno po naszych wsiach, a konie dotąd na okolice szeroko nasze się sławią. Ojciec rodzony był dla mnie. Mnie było ośmnaście roków jak pomarł, ale jak dziś pamiętam pochów.
Tego dnia, żeby kto do wsi zaszedł, toby myślał, że naród wymarł: żywa dusza w chatach nie została. Ze dworu do grobów będzie wiorst pięć, ludzie trumnę nieśli, choć jesień była późna i błoto po kolana, a za trumną szli wszyscy i nie było takiego, coby nie płakał. Wiedzieli, po kim płaczą i po czem. Pana stracili i dwór stracili. Żeby mu syn ostał, możeby stary ład się uchował, ale panienka jedna była. Zaraz ją gdzieś wywieźli, za cudzego się wydała. Co wart prystupa cudzy w chacie, a tem bardziej we dworze! Kobieta, wiadomo, za chłopem idzie, gdzieby nie był. Tak i nasza panienka poszła. Mówią, że prystupa bogaty był, że dla niego polanowski skarb, to futor! Nie może to być, ale tak gadają.
— A ten wnuk «kręcony» nie był u was nigdy? Słyszałem, że na polowanie na głuszce tu kiedyś był.
— Jakie to bycie. Żeby on krowy i konie obejrzał, toby gospodarz był. Co jemu głuszce! Żeby on obławę na komisarzowe sprawki zrobił, toby on był myśliwy.
— Powiem mu tę twoją radę.
— Ino panie, ostrożnie mówić, żeby komisarz nie słyszał; bo on się wyłże, a pan pojedzie, to komisarz mnie jak muchę zgniecie.
— Nie lękaj się, a jeść dawaj tymczasem!
Chłop zajął się gotowaniem a dwaj panowie zaczęli ze sobą rozmawiać w obcym języku, a wreszcie wstali i wyszli przed chatę. Znowu noc była cicha i miesięczna. Usiedli nad rzeką i paląc papierosy, milczeli, zapatrzeni w leniwie płynącą wodę.
— Słuchajno! O wszystkom cię pytał i o wszyst-