Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/171

Ta strona została przepisana.



JEZIORO

Po wielu dniach nerwowego rozdrażnienia i uczucia tropionego i ściganego zwierzęcia, półciemny, brudny, pełen żydostwa wagon trzeciej klasy wydał się Grzegorzewskiemu portem i azylum bezpiecznem.
Wtulił się w najdalszy kąt i odetchnął, gdy pociąg ruszył, wysuwając się z obrębu miasta i stacji, w ciemność nocy, w pustkę pól. Jeszcze chwilę migały latarnie, oświetlone okna kamienic, słychać było huk i szum ludzkiego zbiorowiska, — coraz rzadsze smugi światła, coraz rzadsze wstrząśnienia na zwrotnicach, wreszcie tylko miarowy stuk kół wagonowych na szynach. Puls Grzegorzewskiego począł też spokojniej, miarowo uderzać, ogarnęło go bezmierne zmęczenie, osłabienie, senność.
Już spał, gdy go konduktor spytał o bilet. Przeraził się jaskrawego światła latarni, ale się wnet uspokoił na obojętny głos:
— Wam w Brześciu przesiadka!
Już go nikt nie prześladował, nie śledził, o nic nie podejrzywał. Wyrok śmierci, który miał w kieszeni, był martwą literą. Teraz tylko spać, spać!
Otaczający go żydzi gadali o kolejowych dostawach, dzieci jakieś krzyczały w niebogłosy, podpity kolonista naprzeciw chrapał, wszyscy kopcili ohydny tytoń, zaduch panował nie do zniesienia. On nic nie słyszał, nie czuł, tylko jedno: spać, spać! I zasnął