na twardej ławce, oddawna raz pierwszy bez zmory, ciężko, twardo, bez trwogi.
Po południu dnia następnego wysiadł na małej stacji, na wydmie piaszczystej, okolonej na horyzoncie marnym, sosnowym borem. Na pustej platformie zaczepił go żydek woźnica, proponując furę do najbliższego miasteczka, ale Grzegorzewski zbył go milczeniem i wyszedłszy na podwórze za stację, rozejrzał się, szukając jakiegoś dworskiego ekwipażu. Ale ujrzał tylko kilka fur i parę «kałamaszek».
— Czy są konie z Jeziora? — zawołał.
Milczenie. Chłopi w burych sukmanach nie zdawali się ani słyszeć, ani zwracać na niego uwagi. Tedy usłużny żydek się wmieszał.
— Pan do Ozera, do pana Hrehorowicza? Tu jest furmanka, ja widział. Sachar, Sachar, to do was ten pan jedzie!
Wtedy gdzieś z boku poruszył się jeden z chłopów i nie wyjmując fajki z zębów, jął odbierać koniowi torbę z obrokiem, potem go okiełznał, siadł od niechcenia na drabinie wozu i zajechał.
— Daleko do tego dworu? — spytał Grzegorzewski, patrząc z trwogą na «ekwipaż».
— Za rzeką, blisko — odpowiedział żydek. — Nie przysłali bryczki, bo teraz duża woda. Prawda, Sachar?
Chłop głową kiwnął. Gość wcale nie rozumiał, jaki był związek między «dużą wodą» i bryczką, ale dalej tej kwestji nie badał. Wrzucił do wozu swój niewielki kuferek, sam się ulokował na kupie niebardzo suchego szuwaru i ruszyli.
Grzegorzewski znał wieś tylko z jednej kondycji w Lubelskiem. Spędził jedne wakacje w wielkim, eleganckim dworze, zresztą urodził się, żył i znał tylko Warszawę. Rozglądał się tedy ciekawie. Jechali pustą, piaszczystą drogą; po obu jej stronach leżały szmatki pól, pokrytych nędzną runią spleśniałego po
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/172
Ta strona została przepisana.