— No, a z waszej wsi też chodzili?
— Ni, my czekali, co tamci zrobią u siebie. Do swego dworu myby ich nie puścili.
— No i jakże się skończyło?
— A siedzieli tamci w policji po miesiącu.
— A teraz zupełnie tu cicho?
— Teraz nie wolno szumieć.
Tu się rozmowa urwała, bo wjechali w wodę, która sięgała do desek wozu, a rozciągała się jak okiem zajrzeć. Ale ani koń, ani Sachar nic sobie z tego nie robili, a Grzegorzewski się wstydził okazać niepokoju. Tak brodzili długo, kierując się na piaszczystą wydmę i gdy na nią wybrnęli, Sachar rzekł:
— To nasze ogrody dworskie, a ot, za tamtym Brodkiem już «folwarek».
«Brodek» tem się różnił od innej drogi, że woda w nim sięgała prawie do wierzchu siedzenia, ale zato był to koniec podróży, bo wjechali między płoty z kołków oplecionych łozą, za któremi były zagony, parę dębów, sosen i szare, oczeretem kryte budynki.
Rozległo się szczekanie psów, pianie kogutów, skrzyp studziennego żórawia, skręcili w bramę z daszkiem, na piaszczyste podwórze i stanęli przed gankiem na dwóch słupach, «pańską» rezydencją w postaci drewnianego, niskiego domu. Mendel co najmniej psów, różnego wzrostu i barwy, ale jednolicie szpetnych i zajadłych otoczył wóz, ujadając na wszystkie tony i Grzegorzewski wahał się wysiąść na to niegościnne przyjęcie. Ale w drzwiach stanęła kobieta, niemłoda, dużego wzrostu, chuda i koścista. Psy umilkły na jej widok, poczęły się łasić.
— Proszę pana śmiało. One nie kąsają, gadatliwe tylko — rzekła uprzejmie kobieta.
Grzegorzewski się ukłonił, wszedł do sieni, chciał się przedstawić, ale mu przerwała.
— Znam pana z opowiadań Jasia. Ja, bo jestem
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/175
Ta strona została przepisana.