Paweł Żużel popatrzył nań. Radość przemknęła mu po twarzy, wszedł śmiało do kuźni.
— Majster, może mnie podkujecie? — zawołał.
— U mnie osłów nie kują — odburknął kowal, nie oglądając się.
— A prawda, bo i wy nie kuci — zaśmiał się Paweł.
Rzemieślnik spojrzał zagniewany.
— Guza szukacie? — krzyknął gromko.
— Ja guzów nie biorę, ale daję!
— No popróbujcie!
Kowal młot rzucił, zwrócił się frontem do obcego, zmierzył go wzrokiem i aż skoczył, nagle otrzeźwiony.
— Paweł! — wrzasnął — Nasz Paweł! Skądeś, kolego, bracie? Z grobu? Gwałtu! On sam!
Porwał Żużla w ramiona i ściskał tańcząc po kuźni na podziw piegowatego pomocnika.
— A ja!... Poznałeś? Bóg dał choć jedną starą twarz!
— Skądeś? — powtarzał kowal radośnie. — A wiesz ty, żem trzy msze fundował za twą duszę? Mówili, żeś zmarł...
— Taki, jak ja, nie ginie. Wczoraj wróciłem. A ty co tu robisz w tej kuźnicy? Kupiłeś?
— Djabła tam kupiłem! Dostałem darmo z żoną w dodatku.
— Co? Oczepiłeś świętą Helenkę?
— Albo co? Myślisz, że ja byle co? Jestem całą gębą majster Hipolit Alchan, mąż żonie, ojciec dzieciom.
— Jakto? I dzieci masz?
— Jeszcze nie mam, ale święta Helenka i tę łaskę u Boga wymodli. Kobieta, bracie, jak chodzący ołtarz!
— Toż wiem! Zwali my ją Kantyczką. Wybrała sobie męża... no, no! Zdeptał czart siedem par butów, nim taką parę dobrał. Skończenie świata! A coś z gospodarką zrobił?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/18
Ta strona została przepisana.