Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/180

Ta strona została przepisana.

sadzą. Może pan zajrzy. Kazałam Irence tam być, to ona pana zaprowadzi do jeziora i do pasieki. Brat pewnie na podwieczorek przyjedzie.
Wskazała mu kierunek warząchwią białą od śmietany a gdy odchodził, wołała jeszcze:
— A kładka przez Brodek — na lewo — jak ścieżka!
Poszedł wedle instrukcji, znalazł Brodek, ścieżkę, oraz «kładkę», uczynioną bardzo pierwotnie z przerzuconych przez moczar młodych brzezin. Szło się w wodzie, ale nie grzęzło. Tyle tylko.
Potem usłyszał nawoływanie monotonne i szedł na ten głos, aż stanął na polance, otoczonej marnym brzeźniakiem, gdzie właśnie dwa pługi, zaprzężone w woły bure, do zwierzyny podobne, orały siwą, lekką borową ziemię. Za pługami kobiety rzucały kartofle, a pod wozem, pełnym worków, siedziało troje dzieci, wśród których poznał Irenkę. Tamtych dwoje było chłopskich: chłopak i dziewczyna, dwie lniane czupryny, opalone twarze a wszystko bose, ledwie odziane i zajęte wiązaniem z łozowych prętów jakiegoś kosza dziwacznego kształtu. Na jego widok dwoje nieznanych skoczyło w haszcze ze sprężystością i zwinnością wilcząt. Irenka nie przestała roboty.
— Co to za abażur robi panna Irenka? — spytał?
— To wersza, nie abażur.
Spojrzała w gąszcze i zawołała coś po rusińsku, czego nie zrozumiał, ale zrozumiały zapewne wilczęta, bo po chwili wypełzła dziewczyna a za nią bardziej nieufny chłopiec i wzięli się do owej «werszy», łyskając z pod czupryn, mocno skołtunionych, nieufnie na «cudzego».
— A naco taka «wersza»? — badał dalej.
— Na ryby. Chce pan, jak skończym, to zastawimy.
— I owszem. Przysłała mnie tu pani Zubowiczowa, zapowiadając, że mnie panna Irenka oprowa-