poczęły już śmielej rozmowę, z której mało co rozumiał, bo była w miejscowem narzeczu.
— To rzeka? — spytał Irenki.
— To Hunia, jezioro. Rzeka tam. A tu na lewo Perezwy, a tu nasz ług.
— Ale to wszystko woda.
— Potem, latem tu orzą i koszą. Ot, tu dopiero latem brzeg jeziora. Racze pieczary tu wielkie. Umie pan raki łapać?
— Nie. A gdzież wyspa panny Irenki?
— Ne każy czużomu! — mruknął chłopak.
— Co panu po wyspie, kiedy pan się wody boi?
— Ja się nie boję.
— A to dlaczego siedzi pan jak «czerepacha» na dnie, zamiast wiosłować? A pływać pan umie?
— Nie.
— To co pan zrobi, jak do wody wpadnie?
— Poco mam wpadać?
— Może się zdarzyć — zaśmiała się, a z nią zachrobotał tajony śmiech jej akolitów.
Zrozumiał, że był w mocy trojga złośliwych, szkodnych półdjabląt. Nadrabiając miną, ruszył lekceważąco ramionami, gdyż zrozumiał, że czatowali tylko na jego przestrach, żeby go wyzyskać dla dzikiego figla. Czółenko dążyło ku dębom i ciemnej linji długiego płotu, przegradzającego ujście rzeki w jezioro. W płocie tym były jakby furtki na kosze.
Gdy dopłynęli do jednych takich wrót, dzieci umiejętnie umieściły nową werszę i zaraz potem zdarzył się wypadek, a zdarzył się tak prędko i niespodzianie, że Grzegorzewski ledwie uczuł chybotanie czółna, ledwie pomyślał o ratunku, znalazł się w wodzie, głową naprzód, ciśnięty impetem swego ciężaru aż na samo dno. Zanim miał czas pomyśleć, że tonie, już go prąd wody wyrzucił na wierzch, ale oczy, uszy, usta miał zalepione mułem. Począł tedy jednocześnie kaszlać, pluć, oraz bić rękami instynktownie
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/182
Ta strona została przepisana.