Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/186

Ta strona została przepisana.

do worka, ruszyła ku domowi, pewnie w duszy złorzecząc gościowi, który ją od dozoru odrywał.
Po chwili Grzegorzewski «przemieniony» w bieliznę i odzież suchą, wszedł na obiad do jadalni. Posiłek spożyto prędko, bo Zubowiczowa jednym tchem recytowała bratu roboty już zrobione i ledwie połknąwszy potrawy, zemknęła do kartofli. Mężczyźni zostali sami nad butelką krupniku i zapalili papierosy.
— Strasznie pracowitą masz siostrę — rzekł Grzegorzewski.
— Ona-że tu wszystkiem. Całe lato — od lodu do lodu. Ja tylko w święto się wyrwę, jak dwa dni pod rząd.
— Tyle masz zajęcia? Dobrze zarabiasz?
— At, na życie wystarcza.
— Na życie? A majątek?
— Nas-że na Ozerze było pięcioro.
— Gdzież reszta?
— Po świecie. Brat starszy na kolei służy w Wiaźmie, to teraz za strajk w fortecy siedzi, żonie i dzieciom trzeba posyłać pieniądze na utrzymanie i szkoły. Średni ma posadę w Wilnie, w banku, takoż mu nie wystarcza, bo żona cięgiem chora. Druga siostra w zakonie, w Galicji, posag trza było wypłacić. A prócz tego jeszcze jest siostra ojcowska, wdowa i kaleka, w Lublinie mieszka przy córce, takoż trza posyłać. Dobrze, że kawałek chleba w ręku mam, bez tego nie wystarczyłoby i — grzech powiedzieć — szczęściem, że Zubowicz umarł.
— A ten czem był?
— Trudno powiedzieć, czem. Majątek miał w Witebskiem, stracił. Potem jakieś afery robił po całym świecie. A potem się procesował z rządem o jakieś grunty, no — i szczęściem — umarł. Siostrę zabrałem, ale ona zaznała biedy — strach!
— A tu w okolicy dużo jest naszych?