— Poblisko to oprócz Ozera tylko zostali Berezowscy w Sypańcach.
— A reszta kto? Rosjanie?
— Jest parę majątków generalskich w dzierżawie, a zresztą ordynacja Ossorjów i Herburtów państwo.
— Obszarniki, miljonery, pasorzyty!
— Ossorje za granicą siedzą. Herburt obywatel.
— Więc ludzi, życia, jakiejś myśli, czynu, przyszłości tu niema? I ty tu tkwisz poco?
— Jakto poco? Na swojem jestem.
— Taki sam? Bez ludzi, bez brata, bez towarzystwa?
— Tobie tak się zdaje, że ty koroniarz, warszawiak. Mnie tu swojo, dobrze. Ja przywykłszy!
— I spleśniawszy i zapomniawszy o przeszłości! — przedrzeźniał go Grzegorzewski z gorzką ironją.
Hrehorowicz nie obraził się, bo do tych drwin ze swej mowy był z czasów gimnazjalnych też «przywykłszy».
— A panna Zofja zdrowa? Nie idzie za mąż? — spytał.
— Na ciebie czeka — zaśmiał się Grzegorzewski.
— Ot nie godzi się takich żartów stroić — mruknął gospodarz, tym razem widocznie dotknięty.
— Nie żartuję. Przecie pisujecie do siebie.
— Tak cóż? Ja tyle, że imieninami albo świętami powinszuję, a ona odpisze łaskawie i czasami jaką ciekawą książkę albo gazetę przyśle.
— Albo brata. Ale słuchajno, Janku, żart na stronę, spadłem ci tu jak musowy kwaterunek, może dłużej ci będę siedzieć załogą. Chciałbym przecie jakoś odsłużyć, darmo ci chleba nie jeść.
— Ot gadanie! Jaż u was chleb jadł.
— Aleś płacił za stancję i wikt.
— To w mieście taki obyczaj. Na wsi, u nas, w sklepiku nie kupujesz. A zresztą ubogie nasze ży-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/187
Ta strona została przepisana.