Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/19

Ta strona została przepisana.

— Żydy na mej gospodarce kugle pieką, bachory pejsy hodują... A ty skąd, bracie?
— Ze świata. Nie opowiedzieć, gdziem był... Cóż z waszymi słychać? Gdzie kompanja?
— Licha warte! Jakeś odszedł, popsuły się rządy. Narobiłeś ty chryi we młynie, że aż strach! Młynarz wściekał się, dziewczyna szlochała. Sądny dzień. Obejrzeli się starzy poniewczasie, matki wzięły się do pilnowania dziewcząt, ojcowie przebrali naszą kompanję. Nastała nuda i pustka. Tyle lat! Jedni do wojska poszli, inni się pożenili, reszta ścichła, lub wymarła... Tfu! Djabła warte wszystko bez ciebie! No, aleś wrócił, to grunt! Staniemy znów na nogi. Chodźmy do Aberbucha! Wiewiórka — dodał — gaś ogień, zamykaj kuźnię i wynoś się, gdzie pieprz rośnie!
Tu kowal zaczął naciągać surdut. Nagle się zatrzymał.
— U matkiś był? — zagadnął.
— Byłem. Kazała statkować i pracy szukać.
— At! Oni wszyscy powarjowali na punkcie statku i pracy. Głupstwo! Co zrobisz, to komuś; co wypijesz, to sobie. Chodźmy, Pawle, do Aberbucha, przypomnieć dawne czasy!
Żużel potrząsnął głową.
— Nie kuś, szatanie! Roboty mi trzeba dzisiaj. Nie pójdę pić, aż się zmorduję. Daj pracę jaką.
— Bodajeś się w wołu przemienił! Czy ty do pracy stworzony? Innemu to gadaj, a nie mnie! Chodź, ja funduję!
— Jeszcze mi na poczęstunek nigdy nie brakło, ale znasz moje słowo. Jak mówię nie, to nie.
— A kat ją tam wie, tę robotę — zamruczał kowal niechętnie.
Potem myślał chwilę, szukał w pamięci, wreszcie gwizdnął przeciągle i śmiejąc się, spojrzał na Żużla.
— Co mi dasz faktornego za nastręczenie służby? — spytał.