Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/190

Ta strona została przepisana.

zał. Szedł, niosąc na plecach ociekający wodą worek, a sam był po pas obłocony. Podszedł do pana i rozpoczęli długą rozmowę na migi, popierane mruczeniem i gardłowemi okrzykami. Musieli się doskonale porozumieć, bo chłop zwrócił się do Grzegorzewskiego, pocałował go w rękę i długo coś gestami opowiadał, co mu Hrehorowicz wyłożył:
— Co rano przyjdzie do ciebie pod okno i zaprowadzi do Irenki, obwiezie cię też czółnem po wszystkich wodach i zapozna z rybołóstwem, jeśli cię to będzie zajmowało. On życie swe na tem spędza.
— Służy u ciebie?
— To znajda. Wychowała go moja matka i odziedziczyłem razem z Ozerem. No, wracajmy, siostra czeka z kolacją.
W jadalni, gdy zasiedli do posiłku, miejsce Irenki pozostało niezajęte. Gdy o nią spytał Grzegorzewski, Zubowiczowa odparła najspokojniej:
— W lamusie zamknęłam za karę.
— Na całą noc? — nieśmiało zaprotestował gospodarz. — Noce jeszcze zimne, żeby nie dostała febry.
— Wczorajszą spędziła na czółnie. Wykradła się z rybakami na «poswity». Na wodzie jeszcze zimniej. Dziś przykazałam pilnować kartofli, to urządziła tę awanturę z pławicą, a tymczasem dwa pługi i morgi nie posadzili.
— Wicek ofiarowuje się ją uczyć.
— Pan? Boże mój! Dziękuję z całej duszy, ale nic z tego nie będzie. Już nie mam czasu jej pilnować, tyle roboty.
— Popróbuję, ale na początek niech jej pani dziś karę daruje i z więzienia uwolni.
— Niech mi siostra da klucz od lamusa — dołączył swój głos Hrehorowicz.
— A wypuść, jak już tak chcecie, ale nie wygracie na tem nic.
Gdy Hrehorowicz wyszedł, rzekła, stękając: