Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/192

Ta strona została przepisana.

Tupot bosych stóp dziewczynki, potem długie milczenie. Grzegorzewski myślał, że i starsi odeszli, gdy nagle ozwał się Hrehorowicz:
— To jutro i podatki trzeba zapłacić i Kaziowi wysłać. Czy siostrze wystarczy?
— Wezmę od Oszera na mąkę, kartofli zostanie od nasienia.
— Ja wziąłem w kasie herburtowskiej sto rubli na moją robotę.
— To będzie.
Znów milczenie.
— Nie zagabywał ciebie rządca o sprzedaż Ozera? — spytała Zubowiczowa.
— Owszem. W każdej chwili kupią. Teraz wolno.
— Ziemia idzie w cenę. Cóż powiedziałeś?
— Że pomyślę. Dają po pięćdziesiąt rubli za dziesięcinę.
— To byłoby dziewięćdziesiąt tysięcy rubli jak lodu.
— No, nie: banku jest dwadzieścia a pięć Szustowskiego. Zawszeby na czysto zostało ze sześćdziesiąt.
— Kawał grosza. Żeby na pięć procent ulokować, byłoby trzy tysiące rocznie. A i kupić co za to można.
— Nie kupiłbym nic, nigdzie.
— No, tobyś na tę posadę poszedł w Smoleńsku. To lepiej, jak majątek, albo jak twoja robota. Do szczętu nogi stracisz za kilka lat, chodząc po tych bagnach.
— W Smoleńsku, to już bocianów niema.
— Jabym do Wilna się wyniosła. Z Kontrymową do spółki hotel byśmy prowadziły. Tybyś się wreszcie ożenił.
— Ii... Mnie tu z siostrą dobrze.
— Tak się gada, ale wreszcie zabiorą ci pannę.
— Jak wola Boża.