Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/193

Ta strona została przepisana.

— A tak, niema nic. Ledwie przeżyjem, długów nie sposób spłacić, tyle że na procent wystarcza.
— Widziała siostra oziminy za rzeką?
— Dwa tygodnie temu tam byłam. Jeszcze nie były ruszyły.
— Wezmę jutro czajkę, popłyniemy z Wickiem na rzekę, to obejrzę. Wiosna dobra.
— Jak rzadko.
— Może da Bóg dobry rok.
— Cena na ziemię nie spadnie. Jeszcze trochę pobiedujem.
— I pewnie. Poco się chwytać.
Oboje głęboko odetchnęli i rozeszli się na spoczynek. Grzegorzewski długo zasnąć nie mógł — rozmyślał.

Nazajutrz Hrehorowicz obwiózł osobiście kolegę po swym majątku. Odbyło się to czółnem, większem nieco i bezpieczniejszem od owej «pławicy». Gospodarz sam sterował i wiosłował, nawet zabrał strzelbę i ubił parę kaczek «kryżnych», jak je nazywał.
Płynęli po zatopionych sianożęciach, wśród wydm piaszczystych i pokrytych marną sośniną, lub pólek trochę urodzajnych, kędy zieleniały oziminy. Po tej wodzie, rozlanej jak okiem zajrzeć, brodziło bydło, a nad nią unosiły się chmary błotnego ptactwa. Spotkali kilka łodzi chłopskich, wówczas Hrehorowicz rozmawiał z wioślarzami, pozdrawiali go uprzejmie. Gdy po paru godzinach głód zaczął dokuczać, przybili do brzegu pod sosny i spożyli zabraną z dworu przekąskę, a potem wyciągnęli się na piasku i paląc papierosy, spoczywali.
Grzegorzewski, błądząc wzrokiem po krajobrazie, rzekł:
— Z takiego kraju musiał być ten Sienkiewi-