Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/200

Ta strona została przepisana.

spał. Oswoił się z łodzią, z wiosłem, zainteresował rybołówstwem, nauczył się porozumiewać z Mikitą, poznał tonie i cieszył się dobrym połowem. Zresztą dom dzień cały był pusty, bo Zubowiczowa od świtu pilnowała serów i sadzenia kartofli a czasem nawet obiad wożono jej na dalsze pola za rzekę.
Upłynął tak tydzień, gdy pewnego ranka ujrzał Grzegorzewski Sachara, furmana, smarującego wózek dobrze sobie znany.
— Jedziecie na kolej? — spytał.
— Ni, do przeprawy. Woroński pan do rzeki swojemi kuńmi przyjedzie.
— To pan Hryncewicz?
Sachar ramionami ruszył.
— Może on i Hryncewicz, z Woronek pan.
Przychodząca na lekcję Irenka wmieszała się do rozmowy.
— Pan Hryncewicz ma fuzję, co się łamie, a potem sama strzela i ma psa czarnego, co z wody kaczki aportuje.
— Nu, ja mówię, z Woronek pan — powtórzył Sachar, wyprowadzając konie ze stajni.
Irenka była na lekcji specjalnie roztargniona i ciągle patrzała w okno.
— Czy Irenka wybiera się też na kaczki?
— Pewnie, że wujby mnie wziął, ale mama nie puści. Pan Hryncewicz obiecał mi szczenię od tego czarnego psa, bo to jest suczka i nazywa się Fita. A pan pojedzie z panami?
— Pojadę.
— A ja więcej kaczek potrafię złapać, niż panowie zastrzelą.
— W jaki sposób?
— Włas pobiegł na wieś. Jak dostanie harbuza, to jutro pójdziemy. Ja harbuza mam, suchy, od jesieni go chowam.
— A cóż ma harbuz do kaczek?