Przejęty do kości mrozem, Franciszek Niekrasz biegł prawie w późny ranek grudniowy przez puste jeszcze ulice z Pragi na Nowogrodzką. Miał na sobie wytarte letnie palto i dziurawe kamasze na nogach a w brzuchu jeden kieliszek wódki. Rozgrzewki tej starczyło mu do mostu, potem dodawał sobie ciepła i otuchy nadzieją zarobku.
U bramy, w oknie suteryny zobaczył szyld stolarza i wszedł śmiało w brudną czeluść schodów, wiodących do piwnic i warsztatów. Korytarz był ciemny, wilgotny, duszny od wyziewów kapusty, węgla i nędzy, zapchany różnemi sprzętami i rupieciem. Z za jednych drzwi dochodził zgrzyt pilnika i kucie młotków, z za drugich warczenie tokarni i śpiew kanarka, wreszcie w głębi namacał klamkę trzecich drzwi i wszedł. Buchnęło nań ciepło i woń sosnowych desek.
Majster, pan Radyński, człek lat średnich, o twarzy otwartej i flegmatycznej, pił właśnie kawę z żoną i zmierzył wzrokiem wchodzącego. Mały, kasztanowaty piesek zagłuszył jego słowa powitania przeraźliwem szczekaniem. Suterena była obszerna, ale zapchana od góry do dołu. Cudem mieściły się w niej dwa warsztaty, łóżko, sofa, parę wielkich szaf, biurko, stół, balja, kuchnia, deski i stos wyplatanych starych krzeseł.