Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/21

Ta strona została skorygowana.

— Dobrze! Pozdrów tam Kantyczkę swoją ode mnie! My z nią trochę swojaki. Dobre z niej kobiecisko, tylko trochę zwarjowana.
— Bodajby trochę! Żywcem mnie chce zanieść do nieba!
— Próżna fatyga — zaśmiał się Paweł wychodząc.
Kowal wrócił opieszale do kowadła, nawołując rudego wyrostka. Żużel ruszył w stronę jeziora.
Jezioro szerokie obejmowało miasteczko, dało mu nazwę, stanowiło sławę, wzniosło je i wzbogaciło. Wiankiem obejmywały je łozy, sitowia i oczerety, gdzieniegdzie chyliła się w nurt wierzba stara, lub przyglądała się swej urodzie czarna olszyna.
Z obawy przed wiosennym wylewem domy miejskie stały opodal i tylko jedna zagroda, umocowana wałem i palami, znajdowała się tuż nad wodą, samotna, jak strażnica. W głębi, gdzie strumyk wąskiem gardłem wpadał w jezioro, czerniał młyn stary, wokoło, jak okiem spojrzeć, łąki i wypasy, jak morze zieleni.
W zagrodzie od stu lat żył jeden ród i dzierżawił rybne tonie. Weszło to w prawo, w obyczaj, w tradycję. Mówili ludzie, że kto chciał odebrać od rybaczej rodziny jej jezioro, ten źle kończył i wreszcie nie stało ochotników. Syn po ojcu następował, jak pan dziedziczny, od dziecka zrastał się z jeziorem. Usypiało ono ich w kołysce szumem fal, towarzyszyło przez całe życie, śpiewało posępnie do śmierci. Zapomniano ich nazwiska. Okolica zwała każdego Rybakiem tylko. Był Piotr, Józef, Stefan, ale tych pamiętali starcy tylko. Od czterdziestu lat w zagrodzie nad jeziorem królował Szymon Rybak, dawniej z żoną, potem sam z córką jedynaczką. Synów nie miał. Żył w swej zagrodzie, jak borsuk, zapracowany, gderliwy, sknera. Nikt z nim długo nie wytrzymał, oprócz sta-