Robić umiał. To wnet ocenił majster od pierwszego ruchu, gdy zaczął przycięte deski czyścić do hebla. Obadwa stanęli do warsztatów, majstrowa do prania, piesek skręcił się wkółko na sofie i usnął. W suterenie słychać tylko było głos narzędzi i drzewa.
Robili już godzinę, gdy drzwi skrzypnęły. Kaktus podniósł swój alarm najprzeraźliwszym dyszkantem, i wszedł człek niemłody, siwy, zgarbiony i bez słowa począł zdejmować palto.
— Niedługo od południa będziesz zaczynał — mruknął Radyński.
— Albo mi to źle leżeć? Przecie zrobili po to rewolucję, żebyśmy zostali burżujami. Smakuje mi. Tyle miejsca mam teraz w swoim lokalu i tak cicho. Spać można.
— Jużeś się wstawił, widzę!
— Jeszczem nie sprawił do lamp spirytusowych brenerów, to chlam spirytus, a nie palę.
— No, zaczynaj, zamiast gadać! — ozwała się Radyńska,
Stary wziął trzcinę, krzesło i zaczął je wyplatać, ale nie mógł długo milczeć.
— A co, widzę, Szolla nie znalazłeś — rzekł do Radyńskiego, który mu szwagrem był.
— A nie. Przysłał mi tego pana znajomego.
— To żyje Szoll? Patrzajcie! Gadali, że zabity.
— Był z tym panem Franciszkiem na fabryce w Łodzi, a teraz gdzieś na kolei robi.
— Że to się nie pokazał sam?
— Może u Duchasa był?
— Nie. Widziałem onegdaj starego, toby chłopca wspomniał. Ale to w Łodzi zła akademja, kiedy i Szoll zepsiał.
— Łódź, wiadomo, podłe gniazdo chamskie! — rzekła Radyńska,
— A czemuż chamskie? — odezwał się Nie-
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/210
Ta strona została przepisana.