Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/224

Ta strona została przepisana.

— To ty fundujesz za dobrą nowinę.
A Niekrasz zbielałemi od pijaństwa oczami patrzał w próżnię i widział jakby fale czarnej krwi, gęstej, lepkiej, obrzydliwej i myślał wkółko jedno:
— I nacom to zrobił, kiedy go już nie było! I nacom to zrobił? Tylem razy chciał jego zadźgać i nie śmiałem a zadźgałem starego. A teraz co? I nagle zwalił się półciałem, głową o stół i począł wyć, skamleć. Wokoło powstało zaciekawienie i wybuch śmiechu, gdy Antek wyjaśnił:
— A to Franek po Ignacu tak ryczy. Jak niemowlę, co od mamki odsadzą.
Posypały się koncepty, drwiny. On na nic nie zważał. Bijąc głową o stół, jęczał.
Przez tydzień pił do bezpamięci; zasypiał i zaledwie oprzytomniał, pił znowu. Gdy przepił wszystko, traktjernik wyrzucił go pewnej nocy, jak kłodę, za drzwi, pod parkan. Ocucił go chłód, dźwignął się i powlókł szukać schronienia. Nie pamiętał, gdzie się włóczył, gdzie odpoczywał, o zmroku następnego dnia znalazł się na Lesznie.
Nie chciał tam iść, nie miał sił — musiał.
Nogi się uginały pod nim, mroki osłabienia, strachu, przesłaniały mu oczy, zatrząsł się, przystawał, coś pchało, ciągnęło, szedł, szedł. Przeszedł na drugą stronę ulicy; spojrzy zdaleka w to okno, potem ucieknie. Ale raz spojrzeć musi. Przystanął, spojrzał. Okno oświetlone było wiszącą lampą, pod nią ciemniał kontur człowieka. Niekrasz gorejące oczy wpił w ten punkt świetlany, trząsł się, zdało mu się, że widzi białą głowę starego, jego srebrną, długą brodę, krzaczaste brwi. Roiło mu się coś. Oderwał się od ściany, poszedł przez ulicę ku temu światłu, stanął tuż. Roiło mu się. Przy tokarni, pod światłem lampy, stał stary, poruszał pedał miarowym ruchem, pochylony patrzał na dłóto, formował kawał olszyny.