Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Niekrasz wiedział, że to mamidło, ale patrzał bez tchu, bez ruchu, jak skamieniały.
Nagle stary oczy podniósł, cały w świetle się ukazał i wpatrzył się w niego, spokojnie, smutno. Niekrasz począł dygotać, podniósł ręce; niewiadomo, skąd przyszło mu na myśl przeżegnać się. Stary skinął mu głową i ręką, wzywając do siebie. W bramie nie było nikogo, jak wtedy; drzwi sutereny nie były zamknięte, jak wtedy; w progu stał stary, drzwi za nim zamknął.
Niekrasz zwalił się na ziemię bez czucia.
Gdy się ocknął, leżał na posłaniu swem dawnem pod piecem, a stary siedział przy nim i okładał mu głowę zimną wodą.
Chciał się zerwać i ani ręką nie mógł poruszyć.
— Ojcze, to ja byłem! — wyszeptał.
Stary tylko głową skinął.
— Jezu! Nie zabiłem was? — rozległ się szept, przepojony jakby łzami szczęśliwości.
— Mnie nie — odparł zcicha stary.
— Zabiłem! Kogo?
— Szolla.
— Jezu! Zabiłem!
— Nie, nie. Raniłeś. Leży w szpitalu. Wyżyje.
Do oczu Niekrasza napłynęły łzy i poczęły biec jedna za drugą na spalone żarem policzki.
A stary zcicha mówił:
— Pół roku siedział niewinnie w więzieniu. Przyszedł do mnie, sam został, zmęczony, nędzarz. No i nieszczęście się stało. Szwagier nieszczęśnik winien.
— Szwagier nie żyje.
— Wiem.
— Ojcze, wziąłem pieniądze, przepiłem, was zabić chciałem, Ignaca spólnik jestem... Do kryminału oddajcie, jeśli nie, zdechnę.
— Cicho, cicho! Śniło ci się, pijany byłeś, teraz gorączka cię bierze. Nie bój się, wyżyjesz i ty!