— Ot, widziecie, jak się to robi! Ot, widzicie, kto chce uczciwie grosz zarobić! — fukał na parobków.
— Ot, widzicie — powtarzał za nim, jak echo, idjota Justyn, udając, że także pracuje.
Ostatnią łódź wepchnięto pod szopę; ale i dzień się już kończył. Biała jak mleko mgła wstawała z jeziora, zakryła miasteczko, młyn, rybacką zagrodę nawet. O krok nic widać nie było; chłód się wzmagał. Parobcy, uwolnieni nareszcie przez noc, pobiegli kłusem do zagrody; za nimi pokulał Justyn, śpiewając fałszywym głosem jakieś urywki pastuszych pieśni bez sensu.
Żużel otarł rękawem twarz i oczy, zatulił szczelniej płótniankę na piersi, zabierał się do odwrotu.
— Ostańcie z Bogiem, gospodarzu! — rzekł, mijając Szymona.
— No, no! A zapłaty nie chcesz?
— Niema za co! Pół dnia robiłem. Ot tak, z ochoty! Nie było czem się ogrzać, to choć potem!
— No, pewnie... pół dnia to niema rachunku! — zamruczał stary, uszczęśliwiony, że grosza nie wyda. — Ale za usługę wypij choć wódki kieliszek! Zajdź do chaty!
— Dziękuję, gospodarzu.
Weszli w sień ogromną, dzielącą zagrodę na dwie połowy. W lewo, w izbie czeladnej, rozlegał się gwar parobków i pisk Justyna. Szymon otworzył, drzwi prawe i wprowadził Żużla do własnej stancji. Był to pokój obszerny i niski, służący za sypialnię, warsztat, jadalnię i salon zarazem. Piec kaflowy z kominem zajmował ćwierć przestrzeni; dalej stały ławki i stół, w głębi posłanie gospodarza, wkoło ścian i pułapu wisiały siecie, więcierze, ościenie, haki, kosze na rybę, przeróżne sprzęty rybackie. Po szafach błyszczały jaskrawe talerze, dzbanki i misy. Kute skrzynie zawierały zapewne odzież i płótna oraz srebrne pieniądze.
Wieczerza dymiła na stole, rozkoszną won niosąc
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/24
Ta strona została skorygowana.