Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/244

Ta strona została przepisana.

toni wszystko przypomniał. Spojrzał ku górze, rosochę widać było wyraźnie, czekała. Ale siedział, zdrętwiały chłodem, przejęty wilgocią, patrząc w srebrny miesiąc.
Wreszcie wstał, sięgnął po sznur i cisnął go do góry. Trafił dobrze, węzeł zamotał, przycisnął, spróbował, począł robić pętlę.
Nagle wzdrygnął się, krew mu uderzyła grozą w serce; usłyszał ludzki głos, tuż, o kilka kroków. Głos żałosny, proszący.
— Ktoś tam jest! Poratuj!
— Kto woła? Gdzie? — wybełkotał.
— Tu jestem. Poratuj!
Tedy dostrzegł Antoni opodal, pod drzewem szarą postać i poszedł. Starzec siedział na ziemi, starzec, żebrak z sakwami, z kijem.
— Co ty tu robisz, dziadu? Poco wołasz? — spytał uspokojony,
— Zbłądziłem z drogi. Ślepy jestem!
— Ach, biednyż ty! Nie masz przewodnika?
— Nie, po drodze wszędy trafię. A jak zbłądzę, Bóg kogo przyśle, jako ciebie teraz.
— A dokąd idziesz, na jaką drogę ciebie wyprowadzić?
— Do miasteczka muszę. Tam mnie w jednej chacie czekają.
— To chodźmy!
— Oj, synku! Odpocząć muszę. Upadłem parę razy, zmęczyłem się. Toć noc teraz?
— A noc.
— Zimno, deszcz przejął do kości. Żebyś się ulitował, ogienieczek rozniecił. Zajdziemy na porę, na dobrą.
Antoni usłuchał, nie rozważając, poco to robi. Tak całe życie czynił. Spełniał polecenia, komuś służył. Zebrał suchych liści i igliwia, dziad mu podał krzesiwo i hubkę, płomyk błysnął, podsycił go większemi gałęźmi i siadł obok dziada, który, pogrzebaw-