dłem — i po nich. Popadali, jak gruszki, a tu ludzie nadbiegli — i na mnie. Broniłem się, com mógł, nie dałem rady.
No i z tego sprawa się zrobiła. Kacper chodził, krwią pluł, dzieci były drobne, płacz w izbie. Myślę, jemu nijak w kryminale gnić. Kobiety zaczęły modlić: zlituj się, winę na siebie weź, nie gub ojca dzieciom! Jakże on będzie aresztantem! Całej familji hańba! No i prawda. Tak tedy na mnie wszystko złożyli. Dostałem ośm miesięcy więzienia.
— Ciężko było? — spytał dziad.
Antoni chwilę pomyślał.
— Z początku ciężko. Bez roboty, duszno, brud. Dokuczali inni. Potem przestali, służyłem im i za każdego służyłem, byle nie próżnować. Moc jeszcze była zdrowia. Tylko męka była z robactwem i tak, czegoś, w gromadzie byłem, a zdawało się pusto. Ni z kim pomówić, ni kogo posłuchać, jakoś cudzo. Ale powiedzieć, że ciężko nie do wytrzymania było, to nie. Moc była, człowiek w siebie ufał. Myślał: bieda minie, wróci do swoich, właśnie w sianokos, na robotę gorącą, ucieszą mu się. I ucieszyli się, jakby mnie Bóg im odesłał.
Kacper nijakiej mocy nie miał. Żółty był, chudy, kaszlał. Zagon wywojował, ale nawet popatrzeć nań nie mógł, bo daleko mu było zajść tam. Pilnował chaty, a najwięcej leżał. Kobiety niby to młyn narządzały, ale robota to była, że pożal się, Boże.
Wtedym rękawy zakasał i poszedł ruch. Dałem rady i roli i inwentarzowi i mlewu. Pot nigdy nie wysychał i sen nie brał, nie było czasu, a ochota i moc, zda się, przybywała. Jesienią baby poczęły mnie zagabywać: swatać. Powiedziałem o tem naszej starej, jako matce. Rozfukała się: Co to? Niema tu chleba, żebyś na cudzy szedł? Nie obszytyś, nie obmyty, bez pościeli? Wyhodowałam ciebie sobie, nie ludziom!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/246
Ta strona została przepisana.