Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/250

Ta strona została skorygowana.

je w owies wpuścił, tom umyślnie je zapędził w chaszcze, żeby je lis podusił i zasnąłem pod krzakiem. To wtedy dziad przyszedł, siadł przy mnie i plecionkę słomianą plótł, na gęsi naglądał, a jakem się obudził, chleba z serem mi dał, plecionkę podarował i tak mi coś powiadał, że to Bóg nad sierotą, żem sam sobie powinien strażą być, dla Jego opieki. Już i nie pomnę, co mówił, alem się spłakał, słuchając i młynarzam przeprosił, tak jakoś, że potem już mnie nie tknął.
— Znajomek mój ten dziad — rzekł stary.
— I w wojskum jednego znał. Przychodził do koszar. Powiedział mi o naszych stronach, pacierzy umiał wiele i śpiewów, po naszemu mówił, a co historji znał, żem godzinami go słuchał.
A jeden jeszcze w szpitalu ze mną leżał. Rany miał straszne na nogach i chodzić nie mógł. Ten ci też śpiewał; słuchając, tom wstydził się narzekać. Wszelka desperacja od tego śpiewu jakby się spokoiła we mnie. Pamiętam tamtych, ale was nie znam.
— Nie cięży ci brzemię gałęzi?
— Nie baczę. Ot i miasteczko. Dobrze wam. Macie swoich. Odpoczniecie.
Ślepiec kroku przyśpieszył i szedł, jak widzący. Minęli rynek, weszli w uliczkę. Psy do nich wypadły, doskoczyły. Antoni opędzić się chciał, ale, jakby znały dziada, łasiły mu się i, pogłaskane, wracały na swe podwórza. I tak doszli, nikogo nie spotkawszy, do chałupy starej, w ziemię wrośniętej, jednej z ostatnich w uliczce, wiodącej do cmentarza.
Wewnątrz płakało żałośnie dziecko. Dziad, świadomy obejścia, otworzył wrotka, potem drzwi sieni, i weszli na lewo, do izby. Wionął na nich zaduch, piwniczny chłód i wilgoć. Antoni stał w ciemności, aż błysnęło światełko. To dziad zatlił lampkę, stojącą na okapie komina. Wtedy się Antoni rozejrzał, gdzie był.
Izba była bez podłogi, niska, ciemna, okolona ławami. Na środku od belki, na sznurach wisiała ko-