Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/251

Ta strona została skorygowana.

łyska wierzbowa i z niej rozlegał się płacz słaby bardzo głodnego dziecka. Do niej skierował się dziad, pochylił. Płacz ustał. Antoni zrzucił z ramion gałęzie, dotknął pieca; zimny był, zdawna wystygły.
A wtem z ławy podniosła się głowa ludzka, rozczochrana głowa dziewczynki, dziewięciolatki. Wlepiła w światło oczy wielkie, przerażone, potem je przeniosła na dziada i zawołała:
— Babo, ludzie jakieś w chacie!
Z za pieca rozległo się ciężkie stękanie i wyjrzała twarz wychudła, czarna i takież same oczy, gorączką rozszerzone.
— Wody! — wyjąkały drżące, spieczone usta.
— Oj, jeść! — załkała dziewczynka.
— Przynieś wody, synku — rzekł dziad. — Do wiadra sznur swój uczep, bo przy studni niema żórawia.
Antoni wyszedł na podwórze i wyciągając wodę, pomyślał, że sznur jego służy inaczej, niż on zamierzał, ze młyna go biorąc. Gdy wrócił z wodą, dziad już dziewczynkę nakarmił, stara chciwie wypiła, zapatrzyła się w nich i poczęła szeptać urywki pacierza, coraz wolniej, wolniej, aż usnęła. W kołysce spało dziecko. Antoni już bez rozkazu zapalił w piecu.
— A gdzież gospodarze tej chaty? — spytał.
— Pomarli na tyfus. On już miesiąc temu, kobieta onegdaj. Stara i dziewczynka też tyfus mają. Zaraźliwa gorączka, ludzie boją się tu wejść.
— Któż ich dogląda?
— Ja. A ty się nie boisz?
— Czego? Śmierć ino raz przyjdzie, kiedy pora. Ale, jak to troje nie pomrze, to jak będzie żyć? Toć żadne do roboty.
— Ulituje się kto. Bóg przyśle dobrodzieja. Znajdą się dla nich ręce, co dają, popatrzą na nich oczy, co z duszy jasność mają, ogarnie ich opieka silniejszego, niż ich niedołęstwo.