Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/252

Ta strona została skorygowana.

W piecu się paliło. Usiedli na ławie, wprost ognia. Antoni popatrzał po śpiących.
— Nieboractwo! Tak to śpi, ufne sobie, ani się troska, ni trwoży — szepnął do siebie.
Wzrok jego przeszedł na ściany, na półkę, z której wyzierały różne narzędzia.
— Gospodarz majster był?
— Na ciesielce się znał, wszelki sprzęt narządził, bednarkę umiał.
— Wiadomo, gospodarska rzecz. I my do młyna nigdy majstra nie prosili.
— Spocznij na ławie, synku. Zmachałeś się. Daj ci, Boże, zdrowie, żeś tu przyszedł.
Antoniego istotnie ogarnęło zmęczenie i senność.
— Spocznijcie i wy — rzekł do dziada.
— Jeszcze muszę iść do ludzi. Jeszcze dla nich się postarać o dalsze poratowanie. Zostaniesz tu, aż ja wrócę?
— A jakżebym od takiej biedy odszedł?
— Śpią teraz. Zaśnij i ty. Wrócę do ciebie, a tymczasem tyś im Boża opieka. Nie opuść ich!
— Nie turbujcie się. Idźcie w spokoju. Na tyle mocy mam, żeby im poratowanie dać.
Coraz większa morzyła go senność. Wyciągnął się na ławie i potem poplątało mu się w głowie. Raz mu się potem przypominało, że dziad wyszedł, gdy jeszcze oczy miał otwarte, to znowu roiło mu się, że usiadł obok niego na ławie, dobył paciorki z torby i pacierze odmawiał. A pacierze te jakieś nieznane mu były i choć Antoni pilnie się im przysłuchiwał, nie wszystko spamiętał i zrozumiał, choć wtedy słowo w słowo za dziadem powtarzał. Powtarzał i czyniło mu się mocno i wesoło we środku. Tak mocno, jakby mu z żelaza były ramiona a krzyże, a tak wesoło, jakby przyszedł do domu własnego i przyjęła go rodzona familja. A potem z tej lubości ogarnęły go łzy, posilne, jak rosa, i już zupełnie zasnął.