Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/253

Ta strona została skorygowana.

Obudziło go stukanie w szybkę. Zerwał się, rozejrzał. Chorzy spali, na dworze ranek bielał, pod oknem ktoś stał. Wyszedł przed chatę Antoni, kobieta mieszczanka była z garnkiem w ręku.
— Wy tu chorych pilnujecie? — spytała.
— A ja.
— Dziad ślepy u mnie był i prosił, żeby wam rano mleka przynieść. Weźcie z garnuszkiem. Ja nie wejdę, dzieci mam, lękam się tej zarazy, ale poratować trzeba sieroty. Żyją jeszcze wszystkie?
— Zostaną żywe. Dopilnuję. Boże, wam zapłać za mleko.
— Co tam! Dziad jakiś taki, że, jak co chce, to i człowiekowi się chce. Powiedział: — Zanieś sierotom mleka — tom przed świtem poszła doić, nie mogłam dnia doczekać.
— Znajomy wam dziad? Tutejszy?
— Nie. Pierwszy raz był.
Zdziwił się Antoni, ale nic nie rzekł.
Pobudzili się chorzy, zawołali jeść. Przygrzał mleko, dał starej, dziewczynce. Tak słabe były, że, prawie oczu nie rozwierając, piły i znowu posnęły. Ale ujrzał, że pot był na nich, więc się ucieszył, okrył je i dał spać. Napalił też znowu w piecu i wziął się do karmienia dziecka. Zdrowe było, rozbudzone, pewnie już roczne i wcale nie dzikie. Na kolana je wziął i karmił łyżką. Jak się posiliło, bawić się z nim poczęło i coś po swojemu przygwarzać i śmiali się oboje. A wtem skrzypnęła furtka, Antoni wyjrzał okienkiem. Człowiek wszedł na podwórko, zastukał w szybę. Zdał mu się znajomym. Wyszedł do niego przed chatę, dziecko kurtą ogarnąwszy.
— Dalibóg, dziad prawdę gadał.
— Jaki dziad? Jaką prawdę?
— A jakiś ślepy. O świtaniu u mnie był, w deptaku. Wczoraj mi dwa tryby się popsuły, chciałem do Woli po Niemca jechać, a dziad powiada: