Dzień był szary, brudny, mętny, jak może być tylko piąty listopada na chłodnej Litwie. Niebo siwo-bure, gęste, bez śladu słońca, rzucało z siebie w jesiennym darze drobny, przenikający deszczyk, wśród którego gnieniegdzie mieszała się gwiazdeczka śniegu.
Od dani tej ulice powiatowej mieściny poleskiej zmieniały się w otchłanie błota i swędu, a ludzie wyglądali zbiedzeni, posępni, jakby z nieba nie szedł deszcz i chłód, lecz mizantropja.
Pod soborem, co wśród płaszczyzny błot, bagien i rzek świecił, na kilka mil widzialny zielonemi kopułami, stał i głośno zawodził tłum kobiet wieśniaczek, mieszczanek i dzieci drobnych.
Z soboru, otwartego wyjątkowo w dzień powszedni i w porze popołudniowej, dobywał się gwar i śpiewy; przedsionek zapełniała policja miejska i wiejska, a za nią w głębi świątyni widać było tłum szary, zbity, milczący, zgnębiony zda się wielką uroczystością.
Nareszcie głuchy szmer ucichł, kobiety rzuciły się naprzeciw drzwi, zabiegając drogę wychodzącym.
Wysypali się na plac przed sobór. Była to sama młodzież rosła, zdrowa, bezwąsa jeszcze i szumiała tysiącem głosów.
— Rekruty z przysięgi — zaszwargotali żydzi, zamykając śpiesznie kramiki przed swawolą i gwałtem tej gromady podpiłej, żądnej hulanki i choć chwilowego szału przed pułkową subordynacją.