Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/256

Ta strona została przepisana.

Policja ukończyła swe czynności i zostawiła im swobodę działania. Ponumerowani już byli, spisani, rozmieszczeni, złożyli przysięgę. Za kilka dni przywdzieją mundury i pójdą na miejsce przeznaczenia. Teraz niech się bawią.
Czuli oni tę swobodę, bo co chwila od tłumu oddzielały się gromadki i szły, roztrącając przechodniów, zuchwałe, wyzywające, ze śpiewką na ustach, szukając awantury, napitku, choćby garści tytoniu. Gdzieniegdzie odzywały się już tony ręcznych harmonijek i co chwila wśród błota więcej rozochoceni zaczynali szalonego kozaka. Kobiety ciągnęły za nimi, trochę z żalu i przywiązania, trochę w nadziei poczęstunku.
Jednym z ostatnich ruszył Marek Niczyporczyk, ale zamiast ku miastu, zawrócił do przystani rzecznej, co u stóp monasteru rozścielała się brudną płachtą błota, przesiąkłego wyziewami ryb, zgniłego siana i rogoży. Za rekrutem nikt nie szedł; odłączył się od reszty i wlókł się ociężale, jak człowiek, który do nikogo i niczego nie śpieszył.
Na tle jesiennem wyglądał, jak plama. Świtę miał szarawo-burą, burą czapkę z podartem dnem i kawałkiem baranka, bure włosy i bure też oczy, bardzo wpadłe pod łukiem ciemnych brwi. Znać było na nim wymizerowanie ciężkie, zapewne rozmyślne, w celu otrzymania ulgi i uwolnienia, choćby zwłoki jednorocznej. Nic nie pomogło. Wzrost miał herkulesowy, arszynowe piersi i plecy, ramiona Centaura; wykarmiła go, wypieściła sobie na chlubę natura wioskowa, pełna karmiących podmuchów i balsamicznych nektarów.
Od chwili, gdy w izbie poborczej posłyszał wyrok: «godny», «przyjęty», chłop zesmutniał, zmalał, zesechł i sczerniał i choć nikt wyroku tego nie przyjął żalem i łzami, jego chwytał za piersi strach i nuda. Na twarzy jego, tak ciemnej, jak ta ziemia, nad którą