Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/259

Ta strona została przepisana.

— Toż gadali, że ulgę masz? — zaczął znowu.
— Gadali. Po znachorach ja jeździł i bab się radził; zaklinali się, że nie wezmą. Czort na nich! Dwa miesiące tylko śledzie jadłem i ziela pił paskudne; myślał co noc, że ze słabości zorzy nie zobaczę, i nic. Dola taka! Tak wychudłem, że wiatr z nóg walił, a kość o kość grzechotała — i nic. Jak stanąłem do miary, poczęli naczelnicy i doktory, jak żyd na koszer, jednym głosem krzyczeć: «Do gwardji! Do gwardji!» Myślałem, że mnie choć numer uratuje: cztery setki i trzydzieści cztery; ale jak zaczęli odrzucać jedynaków i z ulgami, tak i dopędzili do mnie. Ostatniego wzięli. Dola taka.
— Aha, dola różna bywa. Jednego karmi, drugiego morzy — westchnął chłop. — Mnie wczoraj byk padł i wnuczka febra trzęsie. Ryb coraz mniej, chleb przyjdzie od kolęd kupować. Ach, ach, ach! Dola! Co tobie narzekać, parobku? Włókę pola masz i chatę, i towaru (bydła) głów ze dwadzieścia! Co tobie za bieda!
— Bieda, dziadku, bieda! Gorsza od tatarskiej moja dola — zamruczał parobczak. — Ni ojca, ni matki, ni żonki. Ot, jak ta łozina, sama sterczy i wiatr ją chyboce na wsze strony, a ludzie to tylko patrzą, jak ją na łyka drzeć. Zdeptali mnie w chacie, jak postoi, a teraz całkiem wyrzucą.
— Durny bo ty, durny, Marku, żeś się tak zahukać dał. Jabym dał macosze i jej dzieciom, oj, dał! Mlełby ja ich mlonem!
— Nieszczęśliwy zawsze u ludzi durny. Mleł ja mlonem, ale chleb, a nie dzieci i babę. Serca takiego nie mam.
— Za to i zginiesz.
— Tak i będzie. Na co ja komu?
Noc zapadła i deszcz się powiększył. Wiatr nim ciskał w oczy płynących. Posuwali się teraz przeciw prądowi, więc wzięli się tężej do wioseł. Trzeba było