poruszona, z brwią ściągniętą, rozdrażniona i kapryśna, wpatrując się uparcie w ogień. Szymon zdjął zmokły kożuch i czapkę i zwrócił mowę do starej baby w chłopskiem ubraniu na głowie, która na skrzyp drzwi ukazała z za pieca pomarszczoną twarz i kądziel lnu u prząśnicy.
— Daj wódki, Praksedo!
Stanął naprzeciw córki i grzał dłonie, ważąc w głowie myśl kłopotliwą i zezem spoglądając na stojącego w progu Pawła.
— Jutro trzeba łodzie połatać — rzekł wreszcie. — Może przyjdziesz do tej roboty? Dzień krótki dam ci dwadzieścia kopiejek.
— Jeżeli służby nie znajdę, to przyjdę — odparł parobczak.
— Aha, to służby szukasz! Hm, hm! A drogo ty siebie cenisz?
— A naco wam wiedzieć?
— Hm, hm! Możebym cię wziął na próbę.
— Ej, nie weźmiecie, ojcze Szymonie, bo mnie znacie i źle znacie z dawnych czasów.
— Ciebie? Pierwszy raz widzę... nie znam! — odparł stary, przypatrując się uważnie rysom stojącego.
— Był czas zapomnieć. Zestarzałem. Alem ten sam Paweł mularczyk, coście go klęli niegdyś codziennie.
Rybak aż podskoczył i podszedł bliżej.
— Mularczyk? — zawołał, wytrzeszczając oczy. — Słyszana rzecz! Toś wrócił! Awantura! Ho, pamiętam hultaja, jak dziś! A że to chwast nigdy nie zginie! Uczciwyby zmarniał sto razy, a temu nic. Jak dąb wyrósł i znowu jest! No proszę! No, proszę! Aleś się zmizerował! Skóra i kości! Aha! Włóczęga nie tuczy. Widzisz: jednakowoż bieda cię przygnała!
— Chwast się biedy nie boi, gospodarzu. My z nią koledzy i nie do rozkoszy ja wróciłem. Może i lepiej było tam, skąd idę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/26
Ta strona została skorygowana.