Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/261

Ta strona została przepisana.

— Upił się Wasyl szewc, oj, oj, oj! — westchnął stary. — Pewnie i moje czoboty w Pińsku zostawił.
Wasyl, choć pijany, posłyszał zdanie, wyjrzał z łódki.
— Aha, ty stara jabiedo! Twoje buty niewarte i kieliszka. Ty sam pijany, ja trzeźwy, oho!
Nieswarliwy Marek, widząc, że się zanosi na kłótnię, kilku silnemi uderzeniami wiosła wyprzedził szewca. Za nimi pogonił chrapliwy głos:

Czoboty, czoboty, wy moje,
Narobiłyście kłopotu wy mnie.

Znowu zostali sami w szarym tumanie mgły, deszczu i wyziewów wodnych.
— Ot i połowa — zauważył stary, spoglądając w prawo na ciemny kontur domostwa. — Zaraz przybijemy. Pogańska pora!
Parę razy uderzył rękoma o boki i znowu sterował. Marek wsunął oddawna zagasłą fajkę do kieszeni i westchnął. Pomyślał, że za trzy dni odbędzie znowu tę wodną drogę może ostatni raz. Powoli, zrazu mrucząc, potem coraz wyraźniej, zaśpiewał żałosną nutę chłopskiej, swojskiej piosenki:

Dolaż moja. dola! Czemuż ty nie taka,
Jak ta dola cudza? Czemu ty nie taka?

Głos przedzierał się z trudnością przez kłęby wilgoci i ginął bez echa urywanym jękiem.

Cudza dola gdzie idzie, tam wszystko skacze!
Moja dola gdzie idzie, tam wszystko płacze!

Przed nimi, jak widziadło, wystąpiła nagle ciemna gromada chat i stodół, przypartych do brzegu rzeki. Ujrzeli swą osadę tuż dopiero wtedy, gdy otarli się prawie o pierwszą ścianę. Cicho było i głucho, jak zwykle bywa we wsi poleskiej nocą i jesienią; w oknach błyszczały nieruchome czerwone punkciki, żółtą ła-