Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/263

Ta strona została przepisana.

Chłop milczał.
— A gdzie Pawluk? — dodała po chwili.
— Pawluk? Został się — odburknął.
— Dlaczego się został?
— Pierścienie białe kupuje dla was.
Kobieta gniewnie rzuciła ramionami i przędła dalej. Chłop zajrzał do stępy i jakby nigdy nic nie zaszło, wziął tłok drewniany i zaczął nim uderzać w takt, to podnosząc, to opuszczając ruchem automatycznym żylaste swe ramiona. Robotę przerwano mu wezwaniem do poboru, wrócił do niej machinalnie z nawyknienia lat długich.
W chacie zapanowała posępna cisza, wszyscy z pod brwi rzucali mu wilcze spojrzenia, ale mówić nie śmieli, a on, jakby ich nie widział, patrzył przed siebie w próżnię i rozmyślał. Całe życie tak robił: pracował i rozmyślał; nad czem, niewiadomo. Ludzie mówili, że na starość znachorem będzie, bo i ojciec jego «coś znał», co go nie obroniło przecie od nagłej śmierci na flisach pod Pińskiem, gdzie Marek postawił na pamiątkę wysoki krzyż za własne trzy ruble.
Łuczywo smolne tlało nieregularnie; upłynęła może godzina, gdy nagle parobek roboty zaprzestał, otarł czoło z potu i wyszedł do komory, świecąc sobie drzazgą. Świąteczna odzież wisiała na ścianach; odział się w najnowszą świtę, włożył buty, świeży pas, drzazgę nogą zadeptał i nie zachodząc do chaty, wyszedł na ulicę. Wokoło ciemność panowała nieprzebita, ale chłop znał wybornie drogę do starej, darniną okrytej kuzienki, co stała na końcu wsi, trochę opodal chat, za wrotami, na torfiastej łące. Szedł tam szukać rozwiązania swych rozmyślań.
Kowalicha cyganka przyjęła go sama. Kowal o zmroku wyszedł, niewiadomo gdzie, zapewne kraść konie i przemycać wódkę, co mu się lepiej opłacało, niż rzemiosło we wsi zarzecznej, gdzie ludziska żelazo uważają za zbytek i głupi wymysł niemiecki.