To też na miejscu kowalskiego ogniska, wiedźma, krzywa jak stara wierzba, skwarzyła wieczorny posiłek, a na wierzchu miecha drzemał rudy kot, jedyny dobytek małżonków.
— Aha, a co? Wzięli cię? — zagrzechotała baba głosem tykwy suchej, napełnionej grochem.
— Wzięli. Skąd wiecie?
— Oj, oj, sokołyku, ja wszystko wiem.
Przestała obracać garnek, pięścią podparła brodę i wlepiła w parobczaka kolące oczka żmii.
— Wszystko wiem — powtórzyła. — Wzięli ciebie, taj pójdziesz daleko, aż strach, jak daleko!
— Pójdę, jakbyś słyszała, do Ochocka. Tyś była w Ochocku? Musi to wiele mil od nas.
— I mil tych się nie doliczysz! Hoże! Co mil, co mil! Zajdziesz tam, sokołyku, ale nie powrócisz. Dalibóg nie powrócisz.
— A czemu nie wrócić? Chłopcy nasze wracają.
— Aha! Inne wracają, ale ty nie. Oj, nie! Mógłbyś ty wrócić, ale musi nie wrócisz.
— A jak mógłby? — badał chłop.
Gorączkowy niepokój ożywił jego martwe dotąd rysy, wydzierał, zda się, wyrazy z ust wróżbiarki.
— Taki, co wraca, synku, inaczej odchodzi, niż ty. Łzami go pokropią od złych oczu, rękoma obejmą od choroby, zawodzić będą i wzdychać, aż Boga wzruszą, obudzą. — Pan Bóg zajrzy wdół i każe takiemu, co sołdatów strzeże: pilnuj, sługo, tego żołnierzyka, bo on musi na świecie potrzebny i dobry, że za nim tak mi dokuczają i proszą. A sługa boży pójdzie za sołdacikiem krok w krok, z miejsca na miejsce i pod namiotem z nim spać będzie i na wojnie go nie odstąpi. I taki wróci, sokołyku, choćby mu służyć kazali i czterdzieści lat, choćby i dziesięć wojen odbył w szeregu, sługa boży odprowadzi go z powrotem aż do samej chaty. Dalibóg!
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/264
Ta strona została przepisana.