Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/265

Ta strona została przepisana.

Chłop zamilkł, opuściwszy głowę. Długie włosy opadły mu na twarz.
— A ja co? — spytał nareszcie.
— Na ciebie czeka pierwsza kula.
— Pierwsza... kula?... — powtórzył przeciągle. — Czemu?...
— Tak sądzono. Przypomnisz sobie moje słowo, sokołyku. Pierwsza kula leci i szuka pustej piersi, pustej duszy, pustego człowieka. Leci i szuka, leci i szuka. A jeden jej mówi: nie bierz brata, a drugi: zostaw męża, a trzeci: mam siostrę sierotę, a czwarty: oszczędź, kulo, mojej dziewczyny. A sługa boży za każdym stoi i nie daje. Taj kula idzie, idzie i gra do śmierci, aż wynajdzie takiego, co milczy i tego bije, bo on niczyj, tylko jej. Aha, jej rodzony! A ty czyj?
— Niczyj — potwierdził Marek spokojnie.
— Nu, to tak i będzie. Pamiętaj!
— Ja tak sobie i myślałem, bo to i sprawiedliwie. Ale to musi ciężko boli umierać od kuli.
— Boli, sokołyku, boli!
Chłop usiadł na pniu, co służył za ławkę, zwiesił ręce i głowę, rozmyślał.
— To już mnie od tej pierwszej kuli nic nie uratuje? Naprawdę nic? To ona jak wilk, czeka na mnie?
— Czeka, oj, oj, czeka.
— I między tysiącami chłopców mnie pozna i znajdzie?
— Znajdzie. Prosto, jak jaskółka, przyleci.
— I zabije?
— Zabije, że i «Boże» nie krzykniesz.
— Czemuż to mnie koniecznie, kowalicho?... Toż na świecie różni ludzie są. Zaco ja najgorszy?...
— Kto gada, że ty najgorszy? Broń Boże! Gładki i obrotny, «gdzie rzucisz, to kozak»...
— Nu, to zacóż mnie taki nędzny koniec ma czekać?