Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/267

Ta strona została przepisana.

i schował na piersi, a ona, pochylona, szeptała tajemniczo:
— Pilnuj, sokołyku, bo na to ceny niema! Raz na sto lat takie ziele wyrasta, a korzenie z pod góry sto lat trzeba kopać. Pilnuj, pilnuj, nieboże!
— To nosić trzeba od tej kuli? — spytał.
— Ej nie! To trzeba dać takiemu, coby ciebie więcej kochał, niż siebie. Rozumiesz? Ty dasz i powiesz, żeby ciebie okurzyli trzy razy, a wtedy z ciebie los się zdejmie, a na tamtego przejdzie. Jak chłopiec, to on za ciebie się powiesi, jak dziewczyna, to za ciebie się utopi, jak stara baba — to wilkiem będzie chodziła! Słyszysz? Wilkiem — i wyć będzie! A ty staniesz się czysty i szczęśliwy!
— Tfu! — splunął cldop, czerwieniejąc. — Czy ty się blekotu objadła, wiedźmo? Gdzież ja znajdę takiego? Tfu! Toż ja ci mówił, że nikogo ja nie mam, a ty mi głowę zawracasz. Idź do djabła z tem zielem i radą! Oddaj rubla! Nie chcę takiego ratunku. Panie Boże! Duszę cudzą wezmę, żeby swoją ratować? Idź do czarta! Nie chcę!
Rzucił chustkę z czarami na ziemię i chwycił babę za ramię.
— Oddawaj rubla! — powtórzył groźniej.
— Marko, sokołyku! Nie gniewaj się! Posłuchaj! Macosze daj wypić.
Chłop zastanowił się sekundę, ale i to go nie skusiło.
— Nie chcę! Niechaj ją Bóg karze, nie ja. Oddawaj rubla, babo!
— Och, och, och! Jaki ty sierdzisty! Oddam, oddam! Puście mnie! Za kominem zatknęłam.
Marek zdjął z jej ramienia ciężką prawicę. Jak kuna wślizgnęła się w jakąś szczelinę — i znikła. Parobczak czekał chwilę, zawołał raz i drugi, wreszcie ruszył za nią. Na wstępie potknął się i upadł na jakiś ruchomy przedmiot. Rozbił sobie nos i potłukł