Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Za domem w rogu ogrodzenia stał dąb stuletni, na pół już z liści odarty, resztki zżółkłe i sczerniałe osypywały się ze smutnym szelestem.
Marek stanął, podskoczył, ręką uchwycił najniższą gałąź, po chwili siedział już na niej i motał pas swój czerwony. Zdawało się, że przyrządza huśtawkę. Gdy już umocował, związał, odmierzał wysokość, odsapnął z zadowoleniem, ulokował się wygodnie na gałęzi i dobywszy kapciuch z tytoniem, jął sobie najspokojniej nabijać fajkę. Potem skrzesał ognia, zapalił i zaciągając się ulubionym dymem, na końcu pasa zasunął ściąganą pętlę. Spróbował, wsunął w nią głowę, jeszcze raz pociągnął tytoniu, potem z fajką w zębach, z szyją w pętli, zsunął się nadół.
Żal mu było nie życia, ale tej garstki machorki, bo, wpół wisząc, utrzymywał się jeszcze na jednem ramieniu o kilka stóp nad ziemią i palił zawzięcie. Palce jego, utrzymujące całe ciało, naprężały się, jak stalowe. Przed oczami miał podwórze domostwa, o krok od niego czerniał żóraw studni.
Drzwi chaty ktoś otworzył. Marek przestał palić, wytężył wzrok i słuch, ale nie widział, tylko usłyszał szczekanie psa i kroki ludzkie.
— Strażnik, czy ona? — zamruczał.
Ramię jego słabło i stygło w naprężeniu. Bał się ruszyć, by nie zdradzić swej obecności. W tej chwili nie chciał umierać: zaciekawiały go te kroki.
— Ona! — szepnął po chwili mozolnego badania ciemności.
«Ona» bielała coraz bliżej. Szła z wiadrem po wodę. Rekrut tamował oddech, znieruchomiał w swej okropnej pozycji, nie czuł mdlejącego ramienia. Żóraw zaskrzypiał przeciągle. Niesilne były ręce, co się z nim mocowały; słychać było ciężkie stękanie, pręt z wiadrem umykał nieposłuszny.
— Gadzina strażnik! Dziecinę pędzać po wodę! —