Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/27

Ta strona została skorygowana.

— Broiłeś ty tam po świecie, broiłeś! Jakbym wiedział! Ale żeś przyszedł, to dobrze. Matczysko twoje od łez wyschło. Czas, byś ją chlebem nakarmił za tę zgryzotę, coś jej sprawił.
— Poto przyszedłem — zamruczał Paweł.
— No, no! — dziwił się rybak, biorąc z rąk Praksedy, pękatą flaszę z okowitą. — Wypijże, chłopcze! Nie musi ci być ciepło w tej bluzie. Ha, ha! Ktoby cię poznał!
Młody wychylił kieliszek i skłonił się z podziękowaniem. Stara podała mu kromkę świeżego chleba, poniósł ją chciwie do ust i pożerał, jak wilk. Szymon wrócił do komina i medytował, grzejąc palce i plecy.
— Co ci, Marynka? — zagadnął córkę. — Coś taka markotna?
— Jakby tatuś nie wiedział — odburknęła niechętnie. — U Feliksów zaręczyny, muzyka, a ja tu siedzę, jak grzyb. Tatuś to nade mną nie ma nijakiej litości. Więzienie ta chata!
— Więzienie? Doprawdy? Jakbyś ty kiedy tu siedziała! Wiecznie gdzieś latasz po miasteczku. Zachciało ci się iść w taką szarugę, co i piesby nie wylazł. Jeszcze się rozchorujesz.
— Ostańcie z Bogiem, ojcze Szymonie — rzekł Paweł, biorąc za klamkę.
— Poczekaj-no, poczekaj. Na hulankę już ci się śpieszy? Tfu! Zatracony chłopiec! A szkoda — dodał ciszej.
— Matka czeka...
— Biedna ona! Toć jej nie przyniesiesz ani grosza, ani strawy, jeszcze odjesz kęs ostatni. Słuchaj-no! Nicpoń był z ciebie i łotr na pokaz, pamiętam, ale mi matki Agnieszki żal. Możebym cię i wziął na służbę, gdybyś się poprawił.
— Jak wasza wola, gospodarzu. Chleba darmo jeść nie będę. Usłużę wam z miłą chęcią.