Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— Skąd wy tu się wzięli o tej porze? — pytała dalej wesoło, widocznie rada ze spotkania.
— Przechodziłem mimo, taj pies opadł.
— To dziwo! Łyska was nie poznał. Musi wy coś złego myśleli? — zagadnęła żywo, wlepiając w niego iskrzące się oczy.
Zatrząsł się pod tym wzrokiem i pytaniem. Stał przed nią w rozpiętej i podartej świcie, z pasem w ręku, musiał wyglądać niezwyczajnie, bo powtórzyła drugi raz:
— Co wam takiego?
— Nic — odparł zcicha. — Pies napadł, przeląkłem się...
— Wy psa? Toż wam wstyd!
— I ukąsił nawet.
— Ukąsił! Nie może być! Gdzie? Pokażcie no!
Rzuciła kij, pochyliła się naprzód. On odwinął rękaw i pokazał ramię, rozdarte zębami. Trochę krwi sączyło się z ranki, obojętnie otarł ją dłonią.
— Głupstwo — rzekł, ruszając ramionami.
— Ach, Boże, całkiem okaleczył! Chodźcie do chaty, to was opatrzę! — zawołała dziewczyna.
— Ej, czy warto? Żalu waszego szkoda. Bywajcie zdrowi. Noc głucha i taki chłód. Jeszcze was febra opadnie...
— Oho, mnie! Jeszcze ja nigdy nie chorowała. Chodźcie żywo!
Wzięła mu z ręki koniec pasa i pociągnęła za sobą. Przeskoczył plot i dał się prowadzić.
— A gdzie wasz ojciec? — spytał.
— Poszedł do dworu. Wczoraj podsłuchał, jak żyd z kowalem gadali o pańskich koniach. Nic nie mówiąc, poszedł wartować.
— Dobry wasz ojciec dla pana.
— Oho, tak jak trzeba. «Na sprawiedliwość patrz, a o ludzi złych nie dbaj» — powiada.
— A jak jego te złodzieje zabiją? Dalibóg