Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/272

Ta strona została skorygowana.

straszno! Ja mu skoczę na pomoc — rzucił się żywo parobczak.
Stali naprzeciw siebie w chacie, ona spojrzała na niego z radością.
— Dziękuję wam za ofiarę! Wziął z sobą stróża i leśnika. Zdrów wróci! Pokażcie ramię!
W milczeniu odbył się opatrunek. Nie bolała chłopa rana i wcale o niej nie myślał. Strażnika córka nieładna była, wedle gustu chłopskiego, bo szczupła bardzo i smutna. Siły wielkiej nie znać w niej było, a twarz miała bladą i śniada, bez rumieńca i kwitnących policzków. I ruchy miała lekkie i żywe, nie takie, jak wioskowe dziewczęta. Jak kotka zwinna biegała po chacie, nie potrącając niczego, bez hałasu i stuku. Takiej nie było w wiosce — ani jednej.
Dla kontrastu zapewne ten wielki, ciężki chłop pożerał ją oczami, zachwycony, zdumiały. Gdy mu obwiązała ramię, zapomniał podziękować i nie ruszył się z miejsca.
Spojrzała nań, nie poznawała go.
— Co wam dzisiaj? — zagadnęła znowu. — Duru wam ktoś zadał, czy co?
Westchnął głęboko i głowę zwiesił.
— Jeszcze ja was takim nigdy nie widziała! Po nocy chodzicie po borze i oczy macie krzywe. I Łyska was nie poznał! Coś u was w głowie złego postało!
— Dobrego we mnie nigdy nie było, tylko żem cierpiał cicho — taj hody! A teraz tak przyszło, że i oczy zasnuło, niby mgłą.
— Co wam takiego?
— A co? Do wojska wzięli!...
— Moja doleńka — jęknęła dziewczyna żałośnie, opuszczając ręce. — Do wojska wzięli! Ach, Boże!... Taj pójdziecie?
— Za cztery dni stawić się kazali i popędzą do pułku na skraj ziemi. Już się tam i zostaną moje