Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/273

Ta strona została skorygowana.

kości. Nie zobaczą już nikogo z tutejszych moje oczy. Pójdę, taj zginę.
— Co wy gadacie! Czego macie ginąć?
— Taka dola. Pierwszego mnie kula ubije. Bo ja niczyj. Od nikogo nie odchodzę, do nikogo nie mam wracać. Za to i nie wrócę.
— Ach, Boże mój, Boże! Któż to wam mówił?
— Ja i sam wiem. Hodowała mnie dla siebie zła dola rękami macochy. Ni ja kiedy co miał, ni ja kiedy co uweselił. Ot, sam nie wiem, poco żył i pracował. — Dla tej pierwszej kuli, żeby się w ciepłej krwi wykąpała.
— Przestańcie, bo słuchać niemożna! Kto wam głowę zadurzył?
— Kowalicha gadała, a ona zna.
— Co gadała? — spytała niespokojnie.
On oparł się o róg komina i monotonnym głosem jął opowiadać proroctwo. Ona stanęła naprzeciw niego, założyła ręce na piersi i słuchała z natężeniem. Kilka razy pobladła i zcicha westchnęła, pod koniec ogniem zapałały jej czarne oczy, a nozdrza rozdęte dyszały podnieceniem.
— A gdzież te czary? — spytała.
— Ot, są tutaj w łatce (szmatka).
— Dajcie mnie!
— Nie dam.
— Czemu?
— Jeszcze z nich na was złe przejdzie.
— To co? Dajcie! Nie lękam się.
— Nie dam! Na co one wam?
— Ja was okurzę... Dajcie prędzej.
Chłop cofnął się o krok. Wielkiemi oczami popatrzył na mówiącą; myślał, że się upiła. Ale ona wyciągnęła rękę i mówiła coraz gwałtowniej:
— Dajcie, taj hody! Poco takie zawracanie głowy? Cyganka bresze, jak rudy pies. A jej skąd wiadomo, że wy niczyj? Kto jej gadał? W czyje serce