— Aha, to wy i o tem gadali. No, co tam gadać? Chcecie, to czekajcie. Ja nie łakomy na twój dostatek, ale na twoją uczciwość i spokojność. Dobry z ciebie chłopiec, a jak ona ci sprzyja, to i owszem. Johenia, prawda?
— On mnie ze wszystkich najlepszy.
— No, to dajcie sobie ręce i dotrzymajcie! Chwała Bogu! Dobry dzień. Rano Huczka złapałem, jak łozę kradł i coś tam mu żeber nadłamałem, potem w Pińsku tchórza sprzedałem za trzy ruble, cygana wykąpałem i córkę zaswatałem! Hej, hej, dobry kawał roboty! Teraz spać pójdę, bo kości bolą. Wy, jak macie co gadać, to gadajcie; ja wszystko powiedziałem już, co trzeba.
Wstał, pogładził córkę po głowie, parobczaka obejmującego mu kolana uścisnął, że aż ten poczerwieniał, wgramolił się na piec i rozbierając się, mruczał pacierze.
Zostawił młodym swobodę zupełną, z wiarą, że jej nie nadużyją, i w niespełna pięć minut już spał na laurach po trudach całodziennych.
Młodych sen nie brał. Johenia zaświeciła na kominie i przędła, parobek usiadł naprzeciw i gwarzyli zcicha. Oboje byli więcej do marzeń skłonni, niż do szału, mało czasu mieli przed sobą do rozstania i smutno im było na sercach.
Po chwili strażnik poruszył się i przecknął.
— Marko! — zawołał.
— Słucham, ojcze.
— W kuble łyka mokną. Spleć mi, synku, postoły. Całkiem zapomniałem.
I znowu zasnął.
Parobczak wziął się do roboty ochoczo. Dziewczyna dorzuciła drzazg kilka na ogień i zcicha zanuciła:
Pójdę ja, pójdę w lasy bujne,
Przyjdą na mnie czasy trudne.
A Marek zcicha również zawtórował: