Pójdę ja, pójdę jeszcze w bujniejsze,
Przyjdą i na mnie czasy trudniejsze...
I tak im noc zeszła. Kury piały raz i drugi, a przy trzecich rekrut wstał z westchnieniem.
— Pójdę już, by mnie kto nie zobaczył. Broń Boże złe języki cię zaczepią, zuzulo, serdeńko! Bywaj zdrowa!
Uścisnęli się na pożegnanie i patrzyli na się długą chwilę. On się uśmiechnął:
— Wiesz co? Taki cyganka prawdę powiedziała. To ty, Joheniu, pierwsza kula w sercu. To ciche było, a teraz skacze i boli i, zda się, krwią płynie. Wzięła ty mnie, wzięła, aż do śmierci!
— Sokołyku mój! — szepnęła, garnąc się do niego.
Kur znowu zapiał i drzwi skrzypnęły. Ku wsi szedł chłop wyprostowany, szukając na niebie wschodu. Z oczu mu otucha patrzyła. Szedł i dalej ciągnął zaczętą pieśń dziewczyny:
Oj ty, dziewczyno, czarowiczeńko,
Przyczarowałaś moje serdeńko,
Przyczarowałaś serce i duszę,
Teraz ja ciebie miłować muszę!
Dochodził do kuźni, gdy mu drogę zastąpiła cyganka.
— Czuj, Marko, nie spotkałeś gdzie kowala?
— Waszego?
— Aha! Powiedz, jeśli wiesz!
— Daj rubla, to powiem.
— Nie dam, bo nie wiesz.
— Nie dawaj, pożałujesz!
Ruszył dalej. Dopędziła go we wrotach chaty.
— Marko, powiedz, dam tobie lubczyku.
— Ja i sam wiem, gdzie on rośnie. Idź do czarta!
Cyganka, coś mrucząc, odeszła. Wolała rubla, niż męża. Zdała go na Opatrzność.
Z ulicy już zaczęła pluć i machać rękoma; ale Marek czem innem zajęty, ani się obejrzał.