Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/32

Ta strona została przepisana.

łała wymknąć na wieczorynkę. Paweł skręcał konopne nici na sieci, lub wyplatał kosze. Za ścianą chrapali paropcy.
Z córką gospodarza nigdy nie rozmawiał Żużel, unikali się wzajemnie. On czuł do niej dziwną niechęć, ona nie patrzyła na niego, rozgniewana może za tę obojętność i chłód. Pierwszy to był, co się do niej nie umizgał, nie służył.
Pewnego wieczora długo siedzieli w milczeniu. Na twarzy Pawła malowało się zmęczenie i nuda. Chwilami opuszczał ręce i błądził zamglonemi oczyma po ścianach, to znowu gorączkowo brał się do roboty. Zaczynał borykać się z sobą. Nareszcie odsunął skończony kosz i wstał z ławy.
— Niema na dziś więcej roboty — ozwał się do Szymona. — Może mi dacie urlop na parę godzin, gospodarzu?
— Urlop? Naco? Idź spać! — zamruczał stary. — Już cię korci przehulać te trzy złote, coś zarobił?
— Do roboty na czas wstanę, a teraz pozwólcie odejść. Moja hulanka i minuty waszej kosztować nie będzie. Pójdę, tytuniu kupię.
— Bodajeś tak zawsze prawdę mówił! Obraza boska ci w głowie. Ale kiedy idziesz, to wstąp do Ignacego furmana i powiedz, że mam do niego interes.
— Wstąpię, gospodarzu!
Zapalił fajkę, nacisnął czapkę na oczy i wybiegł.
Na dworze odetchnął, jak wyzwolony, i, gwiżdżąc, ruszył do Aberbucha. Serce mu biło radośnie. Gorączka owa straszna już się budziła w głębi duszy. Szedł ulżyć jej, zagłuszyć na chwilę. Był w swoim żywiole. Bez przewodnika trafił do karczmy i prosto jął się wdrapywać na stromą drabinę.
— Ta sama, jak Boga kocham! — rzekł do siebie z uśmiechem.
Na salce pełno już było. Dym fajek i upał zwrotnikowy napełniał brudną ciasną izdebkę. Goście ob-