siedli stoły, zydle. Panował tam dziki wrzask, brzęk szkła i zamieszanie; mało kto był trzeźwy.
Hipolit Alchan, w rozpiętym surducie, rozczochrany, leżąc prawie na stole wśród butelek, brudnych kart i resztek zakąski, dostrzegł wchodzącego i powitał radosnem wyciem, reszta naśladowała wodza. W braku miejsca Paweł usiadł na rogu stołu i zapoznawał się z kompanją.
— Tęgie chłopcy! Spiją się jak kłody na twą cześć! — rekomendował Alchan. — Hej, bracia, ufetujemy starego kolegę, nikt żyw nie wyjdzie! A huknąć tam, niech ryży winduje szkła więcej i drabinę wciągnąć! Nie trza, żeby nam kto przeszkadzał. Spoimy cię, Pawle, jak kufę!
— Mnie? Cały browar nie wystarczy! Pilnuj siebie!
— Oho, ja się wprawiłem przez dwanaście lat!
— I ja nie zapomniałem!
Coby rzekła matka Agnieszka na widok syna wśród tej zgrai? Nie poznałby Szymon pracowitego jak mrówka, a cichego pomocnika. Burzliwa dusza wydarła się z ukrycia, zdjęła maskę, zahuczała po dawnemu.
Pili. Alkohol pędził ogień do oczu, krew do skroni, szał na usta. Chciał się odurzyć Paweł. Szalał, śmiał się, dokazywał, i niktby nie powiedział, że się nie bawił jak reszta. A jednak po godzinie hulanki, gdy tamci dosięgli szczytu upojenia i wesołości, on się nie upił i nie odurzył. Za śmiechem jego była nuda, za szumem wódki ból nieznośny i tęsknica. Ku czemu? On sam nie wiedział. Nie zgłuszyła jej ani zadowoliła pijatyka; owszem podnieciła tylko. I siedział obcy wśród tej rzeszy i słuchał żartów, nieobecny, roztargniony. Zła moc poczynała go dręczyć, jak przez całe życie. Oczy jego rozpalone utkwiły uparcie w jednej twarzy; tę jedną zapamiętał wśród wszystkich.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/33
Ta strona została przepisana.