Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Nareszcie wydostali się na ulicę. Chłód ich orzeźwił; zaczęli rozmawiać, podtrzymując się wzajemnie.
— Paweł! Czy ty jeszcze się nie zakochał w Marynce? — spytał Alchan wesoło.
— Ja? Jeszczem się jej nawet nie przypatrzył.
— A w miasteczku plotą, że cię sobie Szymon hoduje na zięcia.
— Czemu to w miasteczku nie plotą o tej ich przyjaźni... z Helenką? — odparł szyderczo Żużel.
— At, stare dzieje! Żebyś ty chciał, tobym ci ją wyswatał.
— Ty? Mnie? Szymonową Marynkę? Ja swoich pieniędzy nie wydaję na zapowiedzi z cudzemi kochankami. Tobie się zdaje, że mi dziewczyna jaka w głowie postała. Nigdy! Jak tych kamieni pod nogami tyle spotykałem na świecie, a żadnej teraz nie pamiętam. A piękniejsze były od twojej Marynki. Bo i co wy w niej widzicie? Czarna, jak Afrykany, com widział za górami w Italji.
— At, co ty wiesz. Marynce się kłaniaj ode mnie i powiedz, że jutro u organistostwa będę wieczorem.
— Do domu wracasz?
— A trzeba! Skaranie boskie! Kantyczka czeka pewnie i po zgubionym mężu trzepie pacierze do świętego Antoniego.
Stanęli u furtki. Istotnie, wierna żona wyszła sama na spotkanie. Kowal powitał ją wybuchem czułości:
— Jak się masz, serduszko, duszko! Niech cię uściskam!
— Gdzieś ty tak długo bawił, Hipek? O Jezu! Takem się bała!
— Pracowałem, żono, pracowałem! Robotę odnosiłem, chodziłem po obstalunki. Bardzo się zmordowałem!
— A kto tam z tobą? — zagadnęła na widok Żużla, który stał dyskretnie opodal i słuchał tej małżeńskiej rozmowy.