niało nad głową. Podniósł oczy. Na skale przed nim stała... nie czarownica Murfa, ale swawolna, czarnooka Marynka. Białe jej zęby błyskały jak perły w triumfującym uśmiechu; sięgnęła do fartucha, dobyła z niego garść gwiazd i rzuciła mu je na piersi i w twarz.
Straszne gwiazdy! Paliły mu oczy, wżerały się w ciało. Poczuł ból przejmujący... Roztworzył ręce i spadał, spadał w bezdenną przepaść, osmalony, spalony, napół martwy, aż się uderzył głową o zrąb skały i obudził się...
Leżał pod żłobem w stajni, zziębły, a kasztanek gorącym oddechem muskał mu twarz. Gdy oprzytomniał, zakopał się w siano i słychać było, jak mruczał:
— Przeklęta! Bodajem się był na świat nie rodził!...
Potem w stajence było już zupełnie cicho.
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz jezioro już nie borykało się z wichrem. Stanęło ciche i upokorzone, ścięte cieniutką lodu tafelką. Dzień był mroźny, jasny. Stwardniała ziemia, ubieliły się dachy, a na drzewach szron się wdzięczył do bladego słońca. Ludzie przywdziali kożuchy, tupali nogami, markotnie spoglądając na złowieszcze siwe chmury, wyzierające na krańcach widnokręgu. Każdy chował nos w szalik, chuchał w dłonie i rad co chwila zabiegał do izby.
Tylko Żużel w swej płótniance od świtu siedział pod szopą konną na przewróconej łodzi, zatykał szpary konopiami, przybijał młotkiem, zalewał smołą i gwizdał. Nie zatrzymywał się ani na chwilę; obdarty, wpółnagi, siny od zimna, śpiewał sobie, wybijając takt młotkiem, niedbały na wszystko, jakby go grzał nikły promyk słońca, który przez szparę zaglądał do niego i litował się tej nędzy tak wesołej.