Jakby się bal, że go zatrzymają, wybiegł bez odpowiedzi. Czarny cień stanął między Pawłem i promykiem słońca. Podniósł oczy. Był to idjota, zakłopotany, nieśmiały, z kożuchem w objęciu. Chwilę stał, szukając daremnie wyrazów. Nareszcie wskazał swe uszy czerwone od ręki Szymona, uśmiechnął się błagalnie, pocałował Pawła w kolano, kożuch mu wetknął w garść i uciekł, nie słuchając protestu.
Od tego dnia biada temu, kto śmiał tknąć sierotę. Między prześladowaniem, poniewierką, pogardą a tą upośledzoną istotą stanęła barczysta pierś Pawła i jego pięść żelazna. I Justyn doczekał się w życiu lepszej doli, serdecznej opieki, dobrego przjaciela. Odtąd ten lew i ten ślimak byli nierozłączni przy robocie. Wieczorem siadywali blisko siebie, a w nocy zajmowali razem twarde legowisko u pieca, lub w stajni przy koniach ogrzewali się wspólnym oddechem.
Tak minęło znów parę tygodni bez zmian pozornych, gdy raz o zmroku Paweł zjawił się w kuźni Alchana z końmi do kucia. Wyglądał posępny, sczerniały, jakby po chorobie, ledwie się odzywał. Coś złego wyglądało mu z oczu wpadłych, z kątów zaciętych ust.
— Ej, kolego, bracie — zaśmiał się Alchan, traktując go papierosem. — Coś cię służba nie utuczyła.
— Obroża tuczy psa, nie wilka — odparł mrukliwie.
Przy robocie kowal prawił trzy po trzy, dowcipkował, przedrzeźniał każdego; nie zdołał jednak rozchmurzyć towarzysza. Gdy skończyli kucie, parobek Szymona poprowadził konie. Alchan trącił go łokciem.
— Chodźmy na salkę — rzekł, kusząc Pawła.
Paweł zatrzymał się, zawrócił, podszedł do komina kuźni i, grzejąc ręce, myślał chwilę posępny.
— Był ja już tam — rzekł wreszcie zniechęcony. — Próbowałem się zapić, nie mogłem. Co ty robisz, żeś rad z siebie?
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/41
Ta strona została skorygowana.