wadził, objąwszy ramieniem; coś szeptali z pochylonemi ku sobie głowami. Otarli się prawie o Żużla, ale go nie spostrzegli i weszli do zagrody.
Pod wieczór i on się przywlókł do izby. Siedzieli u komina, gwarząc i pieszcząc się naprzemiany, zajęci tylko sobą. Stara Prakseda przędła, obojętna na wszystko, co nie było lnianą nicią i jedzeniem. Nikt im nie przeszkadzał.
Żużel odmówił wieczerzy i usiadł opodal wiązać sieć. W milczeniu u nóg jego przykucnął Justyn i strugał jakieś patyki. Komin udzielał światła i ciepła obficie. Wieczór adwentowy długi, jak wieczność; zaczęto rozmawiać. Na dworze z ołowianych chmur wypadła śnieżna zadymka i poczęła kołatać do okien, jakby mówiła: «Nie czujecie mnie, to choć posłuchajcie».
Paweł spojrzał z pod brwi i mimowoli się uśmiechnął:
— Boże, Boże! — pomyślał. — Coby rzekł Szymon, gdyby go duch jaki wniósł tutaj dymnikiem w tej chwili. Oj, byłby w robocie sękaty kij, byłby!
Raptem Marynka obejrzała się wokoło, zerknęła na Żużla i rzekła z umizgiem dziecka, które chce sobie zaskarbić łaski i uprosić dyskrecję surowego świadka:
— Pawle, co tak milczycie? Powiedzcie, co macie na myśli? Może co zabawnego?
— Nic zabawnego. Myślałem, że w taką noc tylko upiorom się włóczyć, bo z żywych to i głodny wilk się nie ośmieli.
— A widzieliście kiedy upiora?
— Widziałem dwa razy — odparł spokojnie.
— Nie może być! — zawołał Alchan. — Gadaj, jakże to było? Bardzoś się zląkł? Biały był, czy czarny?
— Powiedzcie! Powiedzcie! — wołała Marynka, a wzrok jej błyszczał bojaźliwą ciekawością.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/45
Ta strona została skorygowana.