w mniszym kapturze, za laskę miał całą jodłę, z korzeniem wyrwaną, na głowie taką latarnię, niby koronę, co świeciła okropnie we wszelkie szczeliny, aż do nas. Król szedł ze skały na skałę, przez urwiska, po najdzikszych szczytach, gdzieby nikt nie utrzymał głowy i wciąż w naszą stronę. Dygotaliśmy pod jodłą. Co krok nachylał się, brał w garść śniegu, a gdy na niego dmuchnął, to śnieg się palii ogniem, skwiercząc jak zamokła łojówka. A on się ciągle odzywał, to piszczał, jak orlęta po gniazdach, to śmiał się, jak grzmot, to śpiewał nieludzką pieśń, a wtórowały mu hukiem strumienie, szumem świerki i wicher, który się zerwał nagle i trząsł niebem i ziemią.
Wreszcie zamarła nam dusza. Duch stanął naprzeciwko nas, za przepaścią, zaczerniał jak góra i zachichotał jak puszczyk, a latarnia jego padła na nasze twarze. Kolega strasznym głosem zaczął krzyczeć łaski, ja milczałem... Niech się dzieje, co chce! — myślę.
Wtem straszydło urwało, jak chleba kęs, od skały głaz centnarowy i dmuchnęło nań. Kamień się palił jak śnieg, a on go podniósł i cisnął. Potem już nie wiem, co było. Kolega który spał, znalazł mnie rano bez czucia, ze straszną raną w głowie, a tamtego drugiego nikt nie odnalazł, zginął, — jakby go ziemia pożarła — bez śladu...
Umilkł Paweł i spuścił oczy nad siecią.
Wszyscy milczeli chwilę, przerażeni. Marynka wzdrygnęła się i obejrzała trwożnie po kątach.
— Jak tu ciemno — szepnęła. — Dołóżcie drew na komin. Tak straszno!
— Niema drew — odparł Alchan, przeciągając się leniwie.
— Zaraz urąbię — rzekł Paweł, wstając.
— Nie idźcie, nie idźcie! — zaczęła wołać.
Ale on ramionami ruszył, wziął siekierę i wyszedł.
Porwała się z miejsca i poskoczyła za nim do sieni.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny chleb.djvu/47
Ta strona została przepisana.